Rozmowy przy kawie

Rozmowy przy kawie

WYSPA SZCZĘŚLIWOŚCI


– rozmowa z MARIANEM OPANIĄ cenionym i lubianym aktorem, Honorowym Obywatelem Puław

„Mam duszę Hamleta, ale publiczność skierowała mnie na inne tory”. To Pana słowa?
Oczywiście, taka jest prawda. Widzowie najbardziej lubią Opanię właśnie w rolach charakterystycznych. Tymczasem ja nie jestem komikiem w stylu Janka Kobuszewskiego bądź Wiesia Gołasa, którzy samym pojawieniem się na scenie rozśmieszają ludzi. Ba, w życiu codziennym jestem w sumie dość smutnym, refleksyjnym facetem.

Skoro prawie wszystko jest grą, to musi to chyba Pana bardzo dużo kosztować?
Jasne. Wybrałem naprawdę piekielny zawód. Tu trzeba mieć niesłychanie silną wolę i olbrzymi imperatyw. Być może jestem jednym z nielicznych w Polsce, który powtarza:
– Gdybym urodził się po raz drugi, to nigdy nie zostałbym komediantem!
– To przecież permanentny ekshibicjonizm, sprzedawanie się, rodzaj prostytucji, ta ciągła świadomość, że coś się robi za pieniądze.

Jednak ponoć trzeba je mieć, żeby można było „być”…
Zawsze traktuję bardzo poważnie aktorstwo teatralne, filmowe, estradowe.. Nigdy nie odstawiam chałtury, czekając tylko na honorarium. Zależy mi przede wszystkim na odbiorze widzów. Kiedy widzę, że coś jest nie tak – czuję jakby ktoś chciał mi dać w twarz:
– Jezus Maria, jestem do luftu. Przecież powinien tak zagrać, żeby to do ludzi dotarło!
– To jest taki syndrom aktora prowincjonalnego. Jeśli się nie śmieją, to może mocniej… Nie wolno tak postępować. Wówczas schlebia się bowiem najgorszym gustom. Niektórzy młodzi są nawet gotowi ściągnąć spodnie na estradzie, byle tylko wywołać falę śmiechu. Ich wola, ale dlaczego promują to rożne telewizje, dlaczego ludzie śmieją się z głupoty? To przerażające. Czy tak, w takim guście, mamy wychowywać następne pokolenia? Dlatego sztuka amatorska jest dla mnie znacznie czystszą sprawą, ją się robi z porywu serca.

Skoro o tym mowa… Był Pan niedawno honorowym gościem uroczystości z okazji 65-lecia Puławskiego Teatru Amatorów. Jak obecnie wspomina Pan swój debiut na tej scenie?
Teatr miał siedzibę w budynku przedwojennego hotelu Bristol – obecnie jest tam jakiś bank i klub jazzowy. Kiedyś była jednak prawdziwa scena, a pod nią garderoba z różnymi kreacjami, szminkami, kremami… Właśnie tam, jako 7-8 letni brzdąc, poczułem po raz pierwszy zapach teatru. Najpierw wystąpiłem w przedstawieniu słowno-muzycznym, opartym na tekstach Marii Konopnickiej. Jako mały pastuszek ubrany w zgrzebne szaty, na bosaka, z fujareczką, wychodziłem na scenę i mówiłem:
– A czemuż wy chłodne rosy padacie? Gdym ja bosy, gdym ja nagi, głód w chacie…
A z tyłu chór odpowiadał:
– Kiedy Stachu szedł na wojnę, grały jemu surmy zbrojne.
Tak wyglądał mój debiut publiczny. Jednak taki znacznie skromniejszy miał miejsce bodaj cztery lata wcześniej. Postanowiłem wtedy zagrać zbója Madeja przed czteromiesięcznym bratem ciotecznym Jacusiem. Niestety… Chociaż bardzo się starałem – on nic nie zrozumiał.

29 marca odsłonił Pan w Domu Chemika, ufundowaną przez siebie i przyjaciół, tablicę pamiątkową, poświęconą założycielowi Puławskiego Teatru Amatorów, inżynierowi Zbigniewowi Kędzierskiemu…
Wspaniała, wręcz renesansowa postać. Prawdziwy omnibus, niemal wszystko potrafił – malował, robił wspaniałe dekoracje, piękne lalki… Był moim największym mistrzem i przyjacielem. Przygotowywał mnie na liczne szkolne konkursy recytatorskie, które permanentnie – nie chwaląc się – wygrywałem. Na centralny finał w Krakowie wybrał dla mnie „Serce Szopena”, stosunkowo mało znany wiersz, napisany przez kolegę mojego taty z Powstania Warszawskiego, porucznika Juliusza Wirskiego. Członkowie jury byli wyraźnie zaskoczeni, kiedy młody chłopiec mówił:
– Wydarto mu serce, wielkie serce…
Wracałem spod Wawelu do Puław z wyróżnieniem. Byłem więc chyba niezły. Oprócz mojej wrażliwości, wyobraźni, a pewnie i talentu, współautorem tych sukcesów był właśnie inżynier Zbigniew Kędzierski. Po wielu latach dowiedziałem się, iż umarł w zapomnieniu w domu starców. Postanowiłem, że nie spocznę, dopóki nie spowoduję, że pozostanie po tym człowieku jakiś trwały ślad. Dodam, że pan Zbyszek był kolegą biurowym mojej mamy, która zresztą też grała w teatrze. Ona pierwsza otworzyła mi oczy na historię Polski, na sztukę, rozbudziła ciekawość świata…

1 listopada jest Pan zawsze przy grobie mamy, na puławskim cmentarzu przy ulicy Piaskowej. A co stało się z ojcem?
Zginął w ostatnim dniu powstania na Mokotowie, kiedy miałem trzy miesiące. Kiedy trochę podrosłem – miałem nawet pretensje, czy musiał być takim kowbojem żeby jechać do stolicy i tam znaleźć śmierć, zostawiając żonę z dwójką małych dzieci? Z tym wiąże się przerażający dokument, jaki zachowałem w domowym archiwum:
„Jadwidze Opani oraz dwóm nieletnim synom odmawia się renty po oficerze Wojska Polskiego, ponieważ służył w formacjach wrogich ustrojowi socjalistycznemu.”
Nieco niżej pieczątka, podpis. I teraz niektórzy chcą mnie uczyć patriotyzmu. Nie muszą.

Liceum imienia księcia Adama Jerzego Czartoryskiego obchodzić będzie w 2016 roku piękny jubileusz 100-lecia istnienia. Ta szkoła również odegrała chyba znaczącą rolę w Pana życiu?
Kiedy tam się znalazłem – była to 7-letnia podstawówka oraz gimnazjum. Natomiast księcia już „pozbawiono” tytułu. Mało tego. Byłem świadkiem, gdy jakiś strażak stał na rusztowaniu i skuwał koronę z orła na frontonie budynku. W „Czartorychu” nie tylko się uczyłem, ale również grałem w teatrze szkolnym pod kierunkiem profesora Tadeusza Arasimowicza. Wystawialiśmy sztuki Aleksandra Fredry, Józefa Szaniawskiego… Z panem Arasimowiczem byliśmy wprawdzie spokrewnieni, ale podczas lekcji niemieckiego nie mogłem liczyć na taryfę ulgową. Dzięki temu nadal trochę mówię w języku Goethego.

W tamtym okresie poznał też Pan swoją przyszłą żonę…
Po teatrze szkolnym siedziała przede mną w ławce i niekiedy pociągałem ją za warkocz. To były takie pierwsze zaloty. Sęk w tym, że Hania miała już chłopaka – jednego z najprzystojniejszych w szkole, znakomitego sportowca. Ja też zresztą byłem niezły. Uprawiałem niemal wszystkie dyscypliny i konkurencje – łącznie z trójskokiem. Aż przyszedł ten dzień…
Wprawdzie były to czasy komunistyczne, ale 3 maja 1960 roku odbywała się w gimnazjum akademia w rocznicę uchwalenia konstytucji. Recytowałem wiersz Władysława Reymonta „Barykada”. Później poszliśmy z Hanią w kierunku starej ulicy Głębokiej. Przy okazji dodam, iż pod budowę tej nowej wycięto kawałek pięknego parku, który swego czasu sadził między innymi mój praszczur – włoski ogrodnik Opagna, sprowadzony pod koniec XVIII wieku do Puław przez Czartoryskich. Wszystko jest w dokumentach.
W każdym razie spędziliśmy tam około czterech godzin, przechadzając się w obie strony. Wreszcie postanowiłem, że pod tym mostkiem ją pocałuję… No i „wbiłem się w ust pąkowie”, ale pierwsze wrażenie było…. żadne. Pomyślałem nawet:
– Co ci ludzie w tym widzą?
Tymczasem od tego pierwszego pocałunku minęły już 54 lata. Po długim okresie chodzenia, następnie narzeczeństwa, ślub wzięliśmy 8 lipca 1967 roku.

Nie jest tajemnicą, że takie stałe, przykładne małżeństwa w kręgach artystycznych należą do rzadkości. Macie Państwo dwoje dzieci – Bartosz poszedł w Pana ślady, a czym zajmuje się córka?
Studiowała japonistykę, dostała nawet roczne stypendium od tamtejszego rządu. A kiedy para cesarska przyleciała do Polski, to właśnie Magda była tłumaczką przy powitaniu dostojnych gości.

W Pana przypadku wybór warszawskiej PWST był czymś oczywistym. Ponoć istniał jednak plan B?
Postanowiłem, że jeśli nie dostanę się do szkoły teatralnej, to będę zdawał na fizykę jądrową. Kto wie, może mielibyśmy obecnie kilka takich bombek i czulibyśmy się nieco bezpieczniej. Ponoć kiedy wyruszałem na studia, nieodżałowany pan Kędzierski wyznał z troską:
– Misio jest taki mały i delikatny, jak on sobie da radę w tej stolicy…
Wbrew tym obawom wszystko poszło świetnie.

Nie sposób oczywiście wymienić w tym miejscu kolejnych etapów Pana kariery i rozlicznych sukcesów. Może przypomni Pan jednak zabawną historię, związaną ze wspomnianym trójskokiem…
Kiedyś, w stanie wskazującym, założyłem się z Kazimierzem Kutzem i Jurkiem Turkiem, że przeskoczę w ten sposób w Warszawie jezdnię. A wracaliśmy akurat z jakiejś premiery w Teatrze Telewizji – byłem w garniturze i eleganckich półbutach. Rzeczywiście, pokonałem trzema susami ulicę, lecz przy lądowaniu pechowo trafiłem lewą nogą na krawężnik. Coś zabolało, ale utykając ruszyłem w kierunku mieszkania na tyłach kawiarni Nowy Świat. Po drodze mijałem jakieś panienki lekkich obyczajów i jedna z nich rzuciła do koleżanki:
– Zobacz, jak ten fajny aktor się stoczył.
Następnego dnia dokuśtykałem do pobliskiej przychodni, a lekarz zapytał:
– Jak Pan to zrobił, zazwyczaj tylko spadochroniarze łamią tę kość?
– Ano jakoś mi się udało.

Jak wyglądają obecnie Pana związki z Puławami?
To dla mnie wyspa szczęśliwości. Zawsze z radością tu wracam, chociaż coraz rzadziej. Mamy z żoną dość rozgałęzioną rodzinę, także w Lublinie, w Kurowie… W pewnym okresie myślałem nawet o powrocie do korzeni. Ba, kupiłem trochę ziemi w Bronowicach za Wisłą, dawnych włościach ogrodnika Opani. Kiedy w pobliżu wybudowali drogę do nowego mostu – odgrodziłem się od niej drzewami. Można tam zbudować naprawdę fajny dom, ale ja mam już 71 lat…
W mojej pamięci nadal pozostało to 14-tysięczne miasteczko, w którym było pięć instytutów naukowych i prawie 80 procent inteligencji. Kiedy mnie, jako prowincjusza, ktoś złośliwie zagadnął w stolicy:
– Gdzie hodujesz krowy?
bez namysłu odparowałem:
– W pałacu książąt Czartoryskich.
Niestety, w latach 60. minionego wieku burzyło się piękne wille puławskie, także mój dom, a na ich miejsce powstawały obrzydliwe szare blokowiska.
Na szczęście w Warszawie znaleźliśmy, trochę przypadkowo, z żoną takie urokliwe miejsce w pobliżu parku, gdzie postawiliśmy segmencik. Cicho jak na wsi, a w środku mamy niemal replikę swoich dawnych domów – stare meble, książki… Owszem, coś tam dokupiłem, postawiłem kominek z zabytkowych kafli, zwieńczonych późno-rokokowymi amorkami. Znajomi po przekroczeniu progu często mówią:
– Ten dom jakby miał sto lat.

Natura obdarzyła Pana licznymi talentami – maluje Pan, rzeźbi, pisze wiersze, komponuje…
Rzeczywiście. Zostałem nawet członkiem Związku Plastyków Polskich, mogę więc uważać się za zawodowca. W wolnych chwilach, głównie podczas urlopów, bodaj najwięcej czasu poświęcam rzeźbie. To żmudna praca, ale bardzo wdzięczna. Moje figurki już nie mieszczą się w domu na półkach – niektóre porozdawałem i wyjechały do odległych krajów, część oddałem na aukcje.

Jaka jest tematyka tych rzeźb?
Przede wszystkim sakralna, lecz od razu dodam, iż moja wiara jest dość ułomna.

Wspominane przez Pana z takim sentymentem dawne Puławy zniknęły przede wszystkim za sprawą lokalizacji Zakładów Azotowych. Podobno władze spółki próbują teraz jakoś zrekompensować Panu – chociaż w części – dawne „grzechy”?
Można i tak to odbierać. Zarówno Rada Miasta Puławy, jak i Zakłady Azotowe, postanowiły bowiem sponsorować przygotowywane przeze mnie przedstawienie w warszawskim Teatrze Syrena „Cohen – Nohavica”. Mam więc swój mały interesik, by teraz nie krytykować spółki. Zresztą z kominów wydobywa się już inny dym, lasy nie żółkną, wróciły nawet czarne bociany…

Dziękujemy za rozmowę.
JM


Opublikowano

w

przez

Tagi:

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *