RĘCE MI NIE DRŻĄ
Rozmowa z prof. Janem Krzysztofem Podgórskim
Cenionym neurochirurgiem
Honorowym Obywatelem Puław
Na wstępie ustalmy, jak mam się zwracać: panie profesorze, czy panie generale?
Bez żartów. Poznaliśmy się jeszcze w podstawówce.
Jakie masz zatem najmocniejsze wspomnienia związane z Puławami?
Bodaj najczęściej wracam pamięcią do czterech lat spędzonych w Liceum imienia księcia Czartoryskiego. Mieliśmy w klasie naprawdę świetną paczkę: Ania Rudnicka, Iwona Guzewicz, Basia Sykut, Asia Wiak, Piotrek Zadura, Krzysiek Gruszczyński, Darek Malinowski, Grzesiek Walczak… Niech mi darują ci, których nie wymieniłem. Wszyscy dobrze się uczyliśmy, ale młodość ma też swoje prawa – niekiedy zdarzały się różne „numery”. Nasza wychowawczyni, świętej pamięci Irena Baczyńska, z pewnością o nich wiedziała, ale nie dawała tego po sobie poznać. Chyba tak rzeczywiście było lepiej. Ja ponoć uchodziłem za specjalistę od jedzenia… żyletek. Ponad 60 procent uczniów z naszej klasy dostało się na studia i większość je ukończyła. Z kolei wakacje, to przede wszystkim obozy harcerskie w Jantarze. Naprawdę niezapomniane chwile.
Twoi rodzice byli lekarzami, więc chyba tuż po urodzeniu niejako „skazano” Cię na medycynę?
Rzeczywiście. Wprawdzie z miłości do koni ojciec został w II Rzeczypospolitej kawalerzystą, ale tańce, hulanki, swawole dość szybko mu się znudziły. Napisał raport i dostał zgodę na studiowanie weterynarii. Podczas kampanii wrześniowej 1939 roku – za walki na Podkarpaciu – otrzymał krzyż Virtuti Militari. Po wojnie trafił do Lublina, gdzie skończył medycynę, o której zawsze marzył. Później był Gołdap, Polanica Zdrój i Wrocław, w którym się urodziłem. Jednak taki prawdziwy, rodzinny dom Podgórskich mieliśmy dopiero w Puławach, chociaż był stary i ciągle trzeba było przy nim coś naprawiać. Pamiętam, że często chłopi podjeżdżali do nas furmankami, bo rodzice nie tylko pomagali przy rutynowych chorobach, ale także rwali zęby, jeździli do porodów… Niekiedy ojciec wstawał od kolacji wigilijnej i szedł do pacjenta. Razem z siostrą Grażyną byliśmy wychowani w duchu patriotycznym, w kulcie marszałka Piłsudskiego.
Czy właśnie dlatego wybrałeś Wojskową Akademię Medyczną?
Skądże. Przyczyny były dość prozaiczne. Dyplom tej uczelni uzyskał nieco wcześniej syn kolegi ojca i bardzo to sobie chwalił.
Ciekaw jestem, jak Ty, taki młody wesołek, radziłeś sobie z żołnierskim drylem?
Na początku dostałem w Łodzi mocno w dupę. Byłem wówczas gruby, a niektórzy chcieli chyba z nas zrobić frontowców. Jednak nie dałem się złamać. Po pewnym czasie zapisałem się do koła ortopedii i wspólnie z kolegą zaczęliśmy chodzić na dyżury urazowe w miejskim szpitalu. Stopniowo zdobyliśmy zaufanie personelu – mogliśmy już szyć ścięgna, nastawiać złamania… Następnego dnia przysypialiśmy na wykładach z przemęczenia, a niektórzy koledzy po nocnych balangach.
Ale dlaczego właśnie neurochirurgia – jedna z najtrudniejszych, najbardziej odpowiedzialnych dziedzin medycyny?
Zaczęło się jeszcze w Puławach. Byłem licealistą, kiedy ojciec wrócił z kursu neurologicznego w Warszawie. Zamknął się w gabinecie, porozkładał jakieś książki, nie wychodził na obiad… Wreszcie przemówił:
– Oj, synku. My tu na prowincji, to tylko leczymy. Jak strzela tętniak – chory idzie do piachu. A tam w stolicy, w klinice przy Banacha, klipsują albo oblewają masą plastyczną i ratują człowieka!
– To może chcesz, żebym został neurochirurgiem? – zapytałem.
– Daj spokój, nie dasz rady!
Tu akurat ojciec się pomylił…
Jednak nie wszystko układało się tak różowo. Wkrótce po zdaniu pierwszego kolokwium z neurologii na WAM – zapukałem jako student podchorąży na neurochirurgię. Tam mnie jednak skutecznie zniechęcono, mniejsza o szczegóły. Na szczęście podczas stażu podyplomowego w Warszawie trafiłem na niezapomnianego profesora… Wiedziałem, że to człowiek o manierach arystokraty. Kiedy przedstawiłem się: Jan Krzysztof Pilawa-Podgórski – on wstał zza biurka, podał mi rękę ze słowami: Stanisław Lubicz-Rudnicki. Został moim prawdziwym mistrzem, szefem, a jednocześnie przyjacielem. Właśnie wtedy narodziła się moja prawdziwa miłość do neurochirurgii.
Przeprowadziłeś tysiące skomplikowanych operacji. Czy trochę drżała Ci ręka, gdy miałeś na stole prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego?
Na szczęście ręce jeszcze mi nie drżą. Operowałem również przyjaciół i znajomych, z których niektórzy zajmowali bądź zajmują ważne stanowiska. Jednak na bloku zawsze jest tylko mój pacjent. Emocje są tylko przed lub po zabiegu. No, chyba, że nagle strzeli tętniak…
Wiem, że nie będzie to dla Ciebie przyjemne, ale nie możemy pominąć w tej rozmowie przeżyć, jakich doświadczyłeś w okresie rządów PiS – głównie za sprawą ówczesnego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry. Ponoć wszystko zaczęło się od anonimu, a właściwie paszkwilu, z Wojskowego Instytutu Medycznego przy ulicy Szaserów, którego dyrektorem zostałeś w sierpniu 2005 roku, otrzymując automatycznie stopień generała brygady?
Od początku dałem jasny sygnał: nie będę brał i nie pozwolę brać ani się dzielić. Z pewnością nie wszystkim to się podobało. Ponadto w tak ogromnej klinice krzyżują się różne ludzkie ambicje. Ja przede wszystkim pracowałem, ciągnąłem dwa stołki – byłem dyrektorem i niemal każdego dnia operowałem. Zawsze kierowałem się dobrem szpitala, goniłem przedstawicieli firm farmaceutycznych, nie chciałem żadnych tantiemów… No i co poniektórzy zaczęli pode mną ryć, aż wreszcie osaczyli. Nasłali nawet na mnie Inspekcję Sił Zbrojnych – taki wojskowy NIK. Jej szef, pułkownik z Bydgoszczy, okazał się jednak bardzo porządnym człowiekiem. Któregoś dnia szczerze wyznał:
– Przyjechałem pana zniszczyć. Bo tak mi kazali. Muszę coś znaleźć i w tym molochu znajdę. Jednak darzę pana ogromnym szacunkiem i daję oficerskie słowo honoru, że zrobię wszystko, by pana nie skrzywdzić. – Równie szlachetnie zachował się sędzia Leszek Hołubowicz, który miał decydować o moim ewentualnym areszcie. Potrafił powiedzieć „nie”, a przecież był to szczyt potęgi PiS.
Tymczasem przez ówczesnego szefa CBA, Mariusza Kamińskiego, zostałeś nazwany „Adwokatem gangsterów”, a jeden z tabloidów wydrukował Twoje zdjęcie w kajdankach…
To był fotomontaż. Nikt mnie nie skuł i nie rzucił na ziemię. Redakcja „Faktu” przegrała sprawę w sądzie i musiała wpłacić 20 tysięcy złotych na Dom Spokojnej Starości w Otwocku. Natomiast mój zaprzyjaźniony adwokat, który podczas rozprawy udowodnił, że funkcjonariusze CBA jeździli nawet po więzieniach i namawiali ludzi, by obciążali Podgórskiego, zajmuje się jeszcze wspomnianym określeniem. Jednak posła Kamińskiego chroni na razie immunitet.
W niektórych mediach pisano o akcji „białe fartuchy”, której ofiarą padłeś właśnie Ty oraz kardiochirurg ze stołecznego szpitala MSW przy Wołoskiej, doktor Mirosław Garlicki. Podobno takie było akurat zapotrzebowanie decydentów?
Być może – on z policji, ja z wojska. Poza tym nasze sprawy były jednak zgoła odmienne. W tym kontekście najbardziej współczuję pacjentom, z których iluś tam pewnie nie doczekało się pomocy.
Przy okazji Twojej sprawy Jolanta Kwaśniewska wyznała m.in.:
„Przypadek prof. Jana Podgórskiego jest największym oskarżeniem wobec tych, którzy posunęli się do oszczerstw i pomówień pod jego adresem, a nie mamy wątpliwości, że zrobiono to z powodu przyjaźni z nami, z fundacją. Gdyby nie to, że szukano pretekstu do pokazowego śledztwa, oskarżenia mojej fundacji, pewnie nikt by do profesora nie przyszedł o świcie w kominiarce, nie wyprowadził go z domu i nie kazał czekać godzinami przed gabinetem prokuratora (…). Nie wiem, czy jest sposób, by zrekompensować choć częściowo szkody, jakie z naszego powodu ponieśli tak wspaniali ludzie jak prof. Podgórski”.
Cóż mogę dodać do tych słów?
A jak w ogóle trafiłeś do Fundacji „Porozumienie bez barier”?
Zadecydował przypadek. Nigdy nie byłem bowiem częścią żadnego „dworu”. W 1996 roku lecieliśmy z przyjaciółmi do Dubaju, i właśnie w samolocie spotkałem Jolantę Kwaśniewską, która organizowała wyjazd dla pięćdziesięciorga dzieci skrzywdzonych przez los – głównie sierot, chorych na białaczkę… Niektóre miały świadomość, że wkrótce odejdą. Pierwsza Dama była prawdziwym ambasadorem Polski i nikt w mojej obecności nie może powiedzieć na nią złego słowa. Nadal jestem członkiem rady programowej fundacji. Wcześniej zapewniałem opiekę medyczną podczas wyjazdów grup dzieci do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, USA, Turcji, Szwecji… Zawsze brałem urlop, a niezbędne leki kupowałem za własne pieniądze.
Aż trzy lata musiałeś walczyć o przywrócenie dobrego imienia. Jaką cenę za to zapłaciłeś?
Ogromną. Były momenty wręcz dramatyczne, ale nie chcę o tym mówić. Wreszcie z chorobą niedokrwienną serca trafiłem do szpitala. Miałem ciśnienie 230/120. Mój serdeczny przyjaciel, pułkownik Marek Kondracki, stwierdził przy okazji kolejnych odwiedzin:
– Janek, to nie dla ciebie. Nie pozwól się zniszczyć!
Napisałem wniosek do Ministerstwa Obrony Narodowej, że rezygnuję z funkcji dyrektora. Nikt mnie nie wyrzucił. Zostawiłem szpital z 2 milionami na plusie, a mój następca błyskawicznie go zadłużył na 8 milionów. To jednak wątpliwa satysfakcja. Na Szaserów pracuję już 33 lata i życzę tej placówce jak najlepiej. W międzyczasie zdjąłem jednak mundur, jestem profesorem w klinice, a społecznie – krajowym konsultantem ds. obronności w dziedzinie neurochirurgii.
Niemal każdego dnia nadal operujesz, zresztą nie tylko w stolicy. Może pora nieco wyhamować?
Nie mogę, gdyż uratowali mnie właśnie pacjenci oraz sama radość leczenia. Kiedy ponownie zacząłem przyjmować – niektórzy przychodzili do gabinetu tylko po to, by uścisnąć mi dłoń. Wtedy coś ściskało za gardło. Dlatego ciągle jeżdżę, szukam miejsc na operacje. Podlaski Oddział NFZ płaci za zabiegi w Łomży i Suwałkach. Zjawiam się tam dwa razy w miesiącu i w czasie weekendu robię niekiedy nawet dwadzieścia dysków lędźwiowych bądź szyjnych. Tętniaków tam się nie da.
Czy byłeś zaskoczony przyznaniem w 2011 roku tytułu Honorowego Obywatela Puław?
Ta miła uroczystość odbyła się podczas zjazdu absolwentów z okazji 95-lecia Liceum imienia księcia Adama Jerzego Czartoryskiego i dlatego miała dla mnie szczególne znaczenie. Zwyczajową laudację wygłosił obecny minister skarbu Włodzimierz Karpiński. Zresztą zawsze z drżeniem serca tu wracam. Odwiedzam grób rodziców na cmentarzu przy Piaskowej, spotykam się z siostrą, która jest radiologiem w miejscowym szpitalu. Czasami chodzę na sentymentalne spacery… Na przykład w lesie, gdzie kiedyś strzelałem z łuku, stoją teraz wieżowce.
Przez kilkanaście lat przyjmowałeś również w puławskim „Internusie”, przestałeś w 2010 roku. Dlaczego?
Okazywało się, iż niektórych pacjentów leczyli jeszcze moi rodzice. Były to bardzo miłe spotkania. Musiałem poprawiać różne „knoty”, niekiedy zabierałem ludzi do swojej kliniki. Chcąc nie chcąc – byłem wyrocznią, co niezbyt podobało się paru moim kolegom z Lublina. Stałem się dla nich „czarną owcą”, a ponadto NFZ coraz bardziej ograniczał możliwości. Dlatego wolałem się usunąć. Pewnych postaw jednak nie rozumiem. We wrześniu 2012 roku moja koleżanka szkolna spadła nieszczęśliwie w domu ze schodów. Wprawdzie żyje, ale brak z nią kontaktu. Nie mam oczywiście pewności, że działając szybko mógłbym pomóc. Ale co szkodziło nieco pochylić głowę? Sam nie mogłem wkroczyć na oddział, zaoferować swoje ręce i wiedzę.
Czy w tym nawale obowiązków znajdujesz jeszcze czas na wypoczynek?
Owszem, ale biorę tylko tygodniowe urlopy. Sam jestem po operacji kręgosłupa i nie na wszystko mogę sobie pozwolić. Lubię jeździć na nartach, lecz unikam oczywiście trudniejszych tras. Dość regularnie odwiedzam pływalnię, a wkrótce będę mógł wsiąść na rower. To podstawowe formy rehabilitacji przy schorzeniach kręgosłupa. Polecam.
Dziękujemy za rozmowę.
JM
Dodaj komentarz